Błędny przelew wyniósł 4555 zł. Marek Torzewski, mieszkający na co dzień w Belgii, mimo próśb nie zwrócił pieniędzy a sprawa trafiła do prokuratury. - Jest to dla mnie skandalem i brakiem godności ze strony Marka Torzewskiego aby przywłaszczyć sobie nie swoje pieniądze i aby doszło do kuriozalnej sytuacji jaką jest doprowadzenie do sprawy sądowej - mówi Witold Matulka, który od początku komentuje sprawę na swoim profilu na Facebooku. - Dramatem jest, że Marek Torzewski nie poczuwa się do winy - dodaje.
18 lipca ruszyła pierwsza rozprawa. Marek Torzewski twierdzi, otrzymane pieniądze to zwrot kosztów podróży na występ, który odbył się w maju 2017 roku. Tak miał umówić się ustnie, poza kwotą 16 000 zł brutto za występ. - 26 maja 2017 r. miałem koncert, kontrakt został podpisany w grudniu 2016 r. Było pytanie do mojego menagera, czy wpłynęły pieniądze za zwrot kosztów podróży. To nie były pieniądze przelane omyłkowo, dlatego, że zwrot kosztów podróży to 4555 zł i taka suma wpłynęła - tłumaczył Marek Torzewski Tenor twierdzi, że przed koncertem, w maju 2017 roku, kiedy podpisywał draft umowy, dołączył do niej rozliczenie kosztów transportu. Przekazał je pracownicy BCK, jak twierdzi, według ustnej umowy, bez załączonych aneksów.
Innego zdania jest pracownica Bialskiego Centrum Kultury, która wystawiła fakturę z błędnym numerem konta. Jak twierdzi, nigdy nie umawiała się z tenorem na żadne dodatkowe pieniądze poza kwotą zawartą w umowie.
Cały artykuł przeczytacie w aktualnym numerze i e-wydaniu Słowa Podlasia, nr 30
Napisz komentarz
Komentarze