Latem 1932 roku w Międzyrzecu Podlaskim „niemożliwie czuć było padlinę”. Mieszkańcy protestowali przeciwko hyclowi, który zdzierał skóry z koni w samym centrum miasta. Za tą skargą kryła się jednak szersza historia – o rodzącym się prawie, miejskim brudzie i wrażliwości wobec zwierząt.
Jesienią 1905 roku w carskim imperium wrzało. Wieś, dotąd milcząca, zaczynała mówić własnym głosem. Z gminy Międzylesie pod Kodniem do redakcji Gazety Świątecznej nadszedł list – prośba o radę, jak bronić się przed niesprawiedliwością władzy.
Zdarzyło się to pod Międzyrzecem Podlaskim w ostatnich dniach 1897 roku. Kamień młyński, wirujący w silnym wietrze, rozpadł się z hukiem na kawałki, zabijając młynarskiego syna. „Biédak po kilku godzinach w ciężkich mękach życie zakończył” – donosiła Gazeta Świąteczna w noworocznym wydaniu.
We wrześniu 1882 roku Biała Podlaska stanęła w ogniu. Spłonęło około 200 domów, a straż ogniowa – młoda i słabo zorganizowana – nie potrafiła powstrzymać żywiołu.
Jesienią 1901 roku w folwarku Ciołków pod Horodłem doszło do tragedii – trzyletni chłopiec zginął w trybach młocarni. Ta poruszająca historia z Gazety Świątecznej odsłania dramatyczną codzienność dzieci na wsi, które od najmłodszych lat towarzyszyły rodzicom w pracy.
Latem 1911 roku okolice Łosic żyły wieściami o wielkim pożarze, złodziejach wędrujących po folwarkach i próbach unowocześnienia wsi. Gazeta Świąteczna opublikowała list czytelnika, który opisał jednocześnie tragedię i codzienność podlaskiej prowincji.
Na początku XX wieku Gazeta Świąteczna była nie tylko pismem z radami dla gospodarzy, ale i kroniką codziennych zmagań polskich gmin z carską administracją. W 1906 roku opublikowała relację o wydarzeniach w Łomazach, gdzie chłopi upomnieli się o prawo do samodzielnego wyboru pisarza gminnego – i zapłacili za to aresztowaniem.
W drugiej połowie XIX wieku wieś żyła nie tylko obawą przed pożarem czy głodem, lecz także przed chorobami zwierząt gospodarskich. W 1885 roku Gazeta Świąteczna donosiła o zarazie, która przetoczyła się przez wsie powiatu bialskiego i zdziesiątkowała kury, gęsi i kaczki. Dla wielu gospodarzy nie była to jednak „choroba” w dzisiejszym rozumieniu – padanie ptactwa tłumaczono raczej urokiem, złym powietrzem albo karą boską niż zakażeniem czy wirusem.
Wójt Jan G. ze wsi pomiędzy Międzyrzecem Podlaskim a Łukowem, przez lata chwalony za swoją uczciwość i hojność wobec mieszkańców, okazał się sprytnym oszustem. Jesienią 1901 roku porzucił urząd, zostawił pieczęć i medal wójtowski, a wraz z nimi – dziurę w kasie na kilka tysięcy rubli.
Sołtys Pawluczyk z Mazanówki (gmina Tuczna) nie wrócił już z podróży służbowej. We wrześniu 1901 roku, po naradzie w sąsiedniej wsi i kilku kieliszkach w przydrożnym zajeździe, doszło do kłótni. Młodzik z Koszoł zabił sołtysa, a jego towarzysza stratował koniem.
We wrześniu 1901 roku mieszkańcy Parczewa i okolicznych wsi przeżyli coś, czego wielu z nich nie zapomniało do końca życia – nad miasteczkiem przeleciał balon. Widok tak niezwykły, że aż trafił do gazety, był dla ówczesnych ludzi równie niezrozumiały, co fascynujący.
„Anodyny piją już w Księżopolu i mężczyźni, i kobiety, ba! nawet i dzieci” – alarmował anonimowy korespondent z powiatu biłgorajskiego na łamach Gazety Świątecznej w 1901 roku. W liście opublikowanym w numerze 1069. donosił o niepokojącym zjawisku na lubelskiej wsi: mieszkańcy zamiast wódki zaczęli odurzać się kroplami Hoffmanna – eterowo-alkoholowym specyfikiem kupowanym w aptece jako lek na omdlenia i „nerwy”.
W kwietniu 1900 roku na łamach prasy ukazała się krótka, lecz dramatyczna notatka z powiatu radzyńskiego. We wsiach położonych wśród podlaskich lasów i pól rozszalała się ospa prawdziwa – choroba, która od wieków zbierała krwawe żniwo, pozostawiając po sobie nie tylko trupy, ale i ślepotę, blizny, okaleczenie. Wtedy szczepionka była już znana – tylko czy lud chciał z niej korzystać?
Marzec 1900 roku, wieczór w Wólce Łabuńskiej. Gospodarz, podejrzewając złodziei, wyszedł z synem na podwórze. Kilka minut później sąsiad leży martwy, a Paweł Tomczak próbuje ukryć, co zaszło. Nie wiedział jeszcze, że tej zimy i sam znajdzie się w parafialnej księdze zgonów. Wracamy do tej dramatycznej historii, która wydarzyła się przed 125 laty.
Tragiczna śmierć dziecka w Konstantynowie poruszyła nie tylko lokalną społeczność, ale i czytelników Gazety Świątecznej. Córka kościelnego zginęła w ogniu z rozpalonego pieca, gdy jej matka wyszła doić krowy. List o dramatycznym zdarzeniu nadesłał do redakcji jeden z mieszkańców 114 lat temu.